piątek, 26 października 2012

Freelia film
Skyfall

Filmy szufladkuję. Ot - taki mam kaprys. Jedne wkładam do szufladki: wielkie wrażenie, po innych nie mogę zasnąć klika dni, są też takie, które oglądam tylko dlatego, że występują w nich "przystojni dżentelmeni z mojej epoki". Bond to Bond. Oglądałam, gdy byłam dzieckiem. Oglądam teraz. Może dlatego, że lubię wszystko zamieniać w tradycję. Bez wielkich uczuć, splendoru. Oglądam dla piosenki, dla poprawianych mankietów, dla tekstu starszego niż ja: My name's Bond, James Bond, dla gadżetów wyprzedzających epokę i nowych dziewczyn. Tak - Bond to Bond. 
Za Danielem Craigiem nie przepadam. A po Skyfall nie będę jeszcze bardziej. Taki niepasujący ten Bond, z zarostem, podkrążonymi oczami...Taki nie ON. Wiem, wiem - ktoś tak wymyślił, taki schemat, scenariusz, miało być smutno. Uczuciowo. Były nawet łzy. Zabrakło poczucia humoru, którego Bond nigdy nie miał. Ma za to niezrównane wyczucie damskich potrzeb. Potrafi po jednej rozmowie z kobietą wiedzieć, że jest zastraszona i nieszczęśliwa i skutecznie ją pocieszyć. M - straszna, bezwzględna M, była jedyną osobą, z której tekstów się śmiałam. Hmmm... Tylko ona mogła ofiarować Bondowi taki wspaniały prezent ;-) Figurkę pieska.
A oto Skyfall w całej swojej okazałości...przerażający, jak z dobrego amerykańskiego horroru, a znajduje się w Szkocji.



No i tym razem Bond miał przekaz...lojalność jest ważna a nowoczesność niebezpieczna. Klasyka wygrywa. Ludzie są niezastąpieni. Bond jest niezastąpiony. Zapowiada to pewnie jeszcze kilka kolejnych części. Bond jest nieśmiertelny. Szkoda, że tylko on się nie starzeje. Też bym tak chciała. Tak czy inaczej - Bonda nie wypada nie obejrzeć. Polecam więc.

Piosenkę Skyfall śpiewa Adel:

Recenzję możecie zobaczyć na:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz